"Ja, Frankenstein" może pochwalić się najgorszym od czasu "G.I. Joe: Odwet" scenariuszem. Grevioux we współpracy z reżyserem Stuartem Beattiem nawet nie starał się nadać całej historii pozorów
Potwór Frankensteina to jedna z tych postaci, które od chwili swego pojawienia się nieustannie fascynują odbiorców kultury masowej. I nie ma w tym nic dziwnego. Potwór łączy w sobie bowiem wszystko, co intryguje i przeraża. Dziwi za to fakt, że kino bardzo rzadko było w stanie wykorzystać potencjał mitotwórczy tkwiący w tej opowieści. "Ja, Frankenstein" mogło bez problemów wypełnić lukę. Niestety, twórcom zabrakło wyobraźni. Skończyło się więc na odmóżdżającej papce, co byłoby zaletą, gdyby nie przerażająca pompatyczność, która niszczy wszelką rozrywkową wartość tego kinowego potworka.
Bohaterem filmu jest Adam, który okazuje się kluczem do zakończenia odwiecznego konfliktu toczonego na Ziemi poza zasięgiem ludzkiego wzroku. Z jednej strony mamy demony pod wodzą Naberiusa. Z drugiej – gargulce stojące na straży Dzieła Bożego. Zagadka powstania Adama, potwora zlepionego z ludzkich zwłok i ożywionego przez wyprzedzającego swoją epokę naukowca nazwiskiem Frankenstein, jest tym, co chce zdobyć Naberius. Przez 200 lat Adam unikał konfrontacji. Teraz jednak, z bliżej niesprecyzowanych powodów, postanowił stanąć do walki.
Fabuła filmu nie grzeszy oryginalnością. Nawiązania do "Underworldu" są aż nazbyt oczywiste, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę, że odpowiedzialny za oba "dzieła" jest Kevin Grevioux. Niestety, w ciągu 10 lat, jakie minęły od premiery pierwszego "Underworldu", Grevioux zapomniał, co zdecydowało o sukcesie jego filmu. Nie była to postać Michaela Corvina, którego miejsce zajął w "Ja, Frankenstein" Adam. Michael funkcjonował dobrze jako pretekst, ale był zupełnie bezpłciowym, pozbawionym charyzmy chłystkiem. Dokładnie taki sam jest Adam. Aaron Eckhart chyba zbyt poważnie potraktował koncepcję martwego bohatera i gra tak, jakby jego postać dopiero co wyszła z grobu. Michael miał jednak Selenę, która rozpaliła wyobraźnię widzów. W "Ja, Frankenstein" jest co prawda atrakcyjna pani naukowiec, ale Terra Wessex jest jeszcze większą mimozą od Adama. Powiedziałbym, że Yvonne Strahovski całkowicie się marnuje, gdyby nie fakt, że twórcy mieli przynajmniej tyle przyzwoitości, by ubrać ją w miniówkę (najwyraźniej standardowy strój do pracy w demonicznych laboratoriach). Żenadę obsadową kompletuje Jai Courtney, który od czasu "Szklanej pułapki 5" stał się jeszcze gorszym aktorem, co wydawało się przecież niemożliwe.
Mocno narzekam na grę aktorską, a przecież jest to najmocniejszy punkt widowiska. "Ja, Frankenstein" może pochwalić się najgorszym od czasu "G.I. Joe: Odwet" scenariuszem. Grevioux we współpracy z reżyserem Stuartem Beattiem nawet nie starał się nadać całej historii pozorów spójności. Topornie zarysowani bohaterowie, dziurawe zwroty akcji i niechlujna narracja wymagają od widza niezwykłej cierpliwości, by z krzykiem przerażenia nie wybiegł z sali. Przy takiej formule całość mógł uratować jedynie autoironiczny ton, zabawa konwencją, złagodzenie ostrych krawędzi humorem. Niestety twórcy są nieznośnie poważni. Dialogi przypominają wielotonowe kule armatnie, których jedynym zadaniem jest zamienienie słuchaczy w bezkształtną biomasę.
Ostatnią deską ratunku były więc efekty specjalne. Kiedy wszystko inne zawodzi, tylko wizualna wartość może odwrócić uwagę widza od słabości filmu. Niestety i tutaj twórcy "Ja, Frankenstein" niczym szczególnym się nie popisali. Owszem, sam Adam wygląda nawet całkiem nieźle i naprawdę łatwo przychodzi wybaczyć fakt, że odbiega on od typowego wizerunku potwora Frankensteina. Do przyjęcia są też postaci gargulców. Niestety sceny walk oraz wszystkie kule ogniste i strumienie światła wypadają dość cienko. To jest poziom efektów, który nawet w dobrze skrojonym serialu fantasy ledwie uszedłby na sucho. W kinowym widowisku wywołuje jedynie pusty śmiech.
"Ja, Frankenstein" udowadnia, że nakręcenie dobrego filmu rozrywkowego bez pretensji artystycznych i intelektualnych nie jest tak prostą sprawą, jak się wydaje. I jest to chyba jedyna wartość dodatnia tego dzieła. Tylko czy większość z nas nie wiedziała o tym już wcześniej?
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu